SZKOLNY PROJEKT GHANA 2009 - DZIENNIK Z WYPRAWY

2009-07-12 23:24:04
dzień 6 - w drodze do Sunyani

Podróż będzie męcząca - zapowiada Dorothea. Damy radę. Niestety nie możemy zabrać ze sobą bębnów, które kupiliśmy wczoraj.  Spowodowane jest to brakiem miejsca w samochodach. Pierwszeństwo dostały  produkty spożywcze zakupione na targu w Temie, które będą nam potrzebne do przygotowywania posiłków.  Jedziemy busem Don Bosco, a nasze bagaże wraz z Dorotheą i księdzem Krzysztofem jeepem. Jeszcze w Accrze zatrzymujemy się na chwilę na stacji benzynowej. Oba samochody tankujemy do pełna.Przed nami pojawia się  zupełnie nieoczekiwany  dowód zurbanizowanej wioski. Taki widok  dla okolic Accry jest dzisiaj normą, a jest nim stado afrykańskich krów przechodzących przez środek stacji benzynowej wraz ze swoim pasterzem. Godzina 9.15  wjeżdżamy na dobrze znany nam już odcinek jedynej ghanijskiej autostrady. Potem jedziemy drogą, która jest wąska,  wyboista i równoległa  do nowopowstającej drogi. W niewygodnym samochodzie każda dziura daje się nam mocno odczuć. Wzdłuż drogi stoi mnóstwo młodych, ale  i starszych ludzi, którzy sprzedają m.in. wodę, chipsy, chleb, suszone banany, zimne napoje, orzechy, adaptery do gniazdek, chusteczki itd. O godz. 9.49 ponownie wjeżdżamy na drogę asfaltową. Jedziemy w kierunku  Kumasi. W oddali widzimy rozległe, niewysokie góry, pokryte  bujną i gęstą roślinnością. Przejeżdżając przez liczne wsie i miasteczka dostrzegamy biedę. Tutejszej ludności żyje się ciężko ale pomimo tego widać, że są szczęśliwi. Często się do nas uśmiechają, a także machają do nas ręką. Robiąc zdjęcia musimy  być ostrożni. Większość ludzi cieszy się lub odbiera to obojętnie. Są też tacy, którzy reagują na widok aparatów bardzo nerwowo co może stać się dla nas niebezpieczne szczególnie w czasie wolnej jazdy. Często we wioskach widzimy wielkie zgromadzenia ludzi ubranych na czarno, bądź na czarno z czerwonymi wstążkami. Tradycja ta wiąże się z grzebaniem umarłych. Dowiadujemy się od naszego kierowcy Seta, że bardzo często zmarli chowani są w różnych trumnach. Jeśli ktoś był kierowcą chowany jest w trumnie w kształcie samochodu, jeśli ktoś był rolnikiem w trumnie w kształcie papryki czy kasawy, jeśli ktoś był rybakiem w trumnie w kształcie ryby. Ludzie zgromadzeni na pogrzebach, widać to, są  bardzo radności.  Jakże myślenie i życie Afrykańczyków różni się od naszego. Jadąc widzimy także rodziny siedzą przed domem przy ogniu, na którym  kobiety przygotowując posiłek.Po drodze mijamy także wiele zepsutych samochodów. Awaria rzadko oznaczana jest  trójkątem, częściej są to po prostu kęp trawy, bądź gałęzie ułożone w dużej odległości przed stwarzającym niebezpieczeństwo pojazdem. Jest już godzina 11.38.  Wszyscy z niecierpliwością czekamy na postój i posiłek.  O godz. 11.52 docieramy do miejsca naszego postuju. Jest nim szpital im. Holly Family w Koko. Został on założony i jest prowadzony od przeszło 50 lat  przez siostry Werbistki. Jemy tu skromny obiad (zupa warzywna z przeważającą ilością fasoli oraz budyń).  Pierwotnie była tutaj  szkoła, która powoli zaczynała zmieniać swoją funkcję na szpital.  Wszystkie budynki są parterowe.  Siostra Marcelina pochodząca z Polski,  oprowadza nas po laboratorium i po części ośrodka. Opowiada, że najczęstszą chorobą jest malaria i jej wszelakie komplikacje. Leczenie malarii trudne jest do opisania ponieważ stosuje się w nim  różne metody w zależności od zaawansowania choroby, jej  przebiegu, czy leków, które wcześniej się zażywało. Częste są również przypadki  HIV i AIDS. Szpital ma kilka oddziałów  m.in. zakaźny, dziecięcy, porodówka. Pracuje tu 12 sióstr i  ok. 300 świeckich pracowników i księża. Obecnie leczonych jest blisko 400 pacjentów. Szpital ma do dyspozycji trzy karetki, w tym jedna będąca własnością miasta. Siotra pokazuje nam oddział także oddział dziecięcy. Skromne sale, a w każdej przy łożeczku obecna matka.W kompleksie szpitalnym działa też szkoła dla pielęgniarek wraz z internatem. O godz. 13:35 wyruszamy w dalszą drogę.  O 14.50 docieramy do Kumasi, które jest starą  stolicą Ghany i plemienia Ashanti,  pierwotnie największego plemienia w tym Kraju. Do Sunyani zostało jeszcze ok. 100 km. W  jakimś miasteczku natrafiliśmy na mały korek. To wystarcza, żeby ludzie się nami zainteresowali. Coraz więcej podchodzi do samochodu i z daleka krzyczy „Obama! Obama!”. Dziewczyna z  miską pełną jabłek na głowie zaczęła tańczyć. Tomek przyłącza się do niej.  Wszyscy wokół cieszą się  i śmieją. Przy drodze widzimy wiele reklam. Kremy do wybielania skóry, sprzęt AGD, czy telefonia komórkowa, której znaki widać niemalże na każdym kroku. Przemalowane na czerwono elewacje domów mowią o jednej  z nich  „vodofone”. Można również zobaczyć, mniej krzyczące  reklamy MTN. Zbilżając się już coraz bardziej do celu naszej dzisiejszej podróży zatrzymujemy się jeszcze przy wiosce, celem zakupienia  pomidorów. Kilogram kosztuje 4 Cedis.   O godz. 17. 31 wjeżdżamy już do Sunyani. Musimy poczekać na księdza Krzysztofa i Dorotheę. Dokładnie o  19. 20 docieramy do ośrodka salezjanów Don Bosco. Podjeżdżamy pod dom i rozpakowujemy samochody. Brat  Paulo, który nas wita oprowadza najpierw po domu tzw. bungalow. Pokazuje pokoje, łazienki dla dziewczyn i dla chłopaków, kuchnię i salę wspólnych spotkań. Instruuje jak w razie potrzeby włączyć i wyłączyć alarm. W domu mieszkamy sami. Ksiądz Jerzy i pani Dorothea, obok w  domu Salezjanów. Oba  domy, a także szkoła oraz nowicjat znajdują się na jednym terenie i są ogrodzone murem. Wejście na ten teren możliwy jest tylko po przekroczeniu jednej z dwóch bram, które pilnują przez 24 godziny strażnicy. Musicie uważać na węże kiedy będziecie na dworze i powinniście chodzić tylko po ścieżkach, nie na skróty po trawie przestrzega nas jeszcze brat salezjanin. O 19.35 jemy obiadokolację i witamy się z dyrektorem domu salezjańskiego księdzem Italo oraz  z wolontariuszami. Po kolacji ustalamy wspólnie, na którą mszę jutro pojedziemy. W niedziele w pobliskiej wsi Adentia są dwie Msze. Pierwsza o 7.00 w języku angielskim, która trwa półtorej godziny i o 10.00  języku lokalnym, która trwa około trzech godzin. Musimy ustalić jeszcze dyżury, bo od teraz jedzenie przygotowujemy sami. Wyznaczamy  jednego chłopaka i jedną dziewczynę do całodziennych dyżurów. W dniu dyżuru, osoby te nie pojadą do pracy na misję ponieważ przejmą one  wszystkie obowiązki gospodarowania w domu.O godzinie 20.00 udajemy  się z dziewczynami do domu i tam każdy zajmuje się sobą. Rozpakowujemy się, jedni czytają książki, inni  słuchają muzykę, a ja piszę właśnie dzisiejszą część naszego dziennika.

Kamil Szurkowski





 

Liczba odwiedzin portalu szkoły od września 2006r: 
web stats stat24.com