SZKOLNY PROJEKT GHANA 2012 - DZIENNIK Z WYPRAWY

2012-07-23 16:08:23
NIEZWYKŁA MSZA, DZESZCZOWE POŻEGNANIE I URODZINY

"Pan jest Pastrzem moim". Wyruszając o godz. 9.00 na Eucharystię, ktoś z nas w pikapie czyta niedzielne czytania i stwierdza, że dzisiaj, wcześniej pomyślał o tych słowach. Nasza droga trwa blisko 1,5 godziny. Jadąc w głąb buszu do wsi Tanso pokonujemy blisko 20 km. Misjonarzem, który dzisiaj ma przewodniczyć liturgii jest ksiądz Sylwio, mistrz  nowicjatu. Droga, którą jedziemy zaraz za wsią Odumase zamienia się z dziurawej asfaltowej, w jeszcze bardziej dziurawą szutrową. Z każdym kilometrem podróży, coraz bardziej odzywają  się jej niewygody i utrudnienia. Kurz, dziury wyżłobione przez często padające deszcze, robią swoje. Nie jest łatwo. Mijamy małe osady składające się zaledwie z kiku domów. Wiemy, że tutaj ludzie żyją tak od zawsze. Bez prądu, bez kanalizacji, bez opieki zdrowotnej. Skazani sami na siebie. Droga odsłania nam kolejne tajemnice ich życia. Rozciągające się po obu stronach plantancje kukurydzy, bądź zielone sady mango mówią, że współpraca tubylców  z ziemią jest ważna i nieodzowna. Potwierdzeniem tego są także gdzieniegdzie wypalone duże obszary buszu, które wskazują na odbieranie ziemi naturze pod kolejne uprawy. Droga ukazuje jeszcze więcej. Idący ze strzeblą mężczyzna niesie upolowanego, większych rozmiarów ptaka, kobiety niosą na głowie duże, żółte baniaki z wodą, pasterz pędzi spore stado afrykańskich krów. Jest to codzienne, a  tym wypadku niedzielne życie. Życie, którego koniecznością jest  troska o podstawowe potrzeby, bez których nie można poprostu żyć. Jakże odmienne jest to życie od tego, które spotykamy w Polsce.  Wraz z kolejnymi etapami podróży zachwyca otaczająca nas flora. Pola uprawe przechodzą w busz składający się w głównej mierze z trzciny oraz krzaków, dalej busz przechodzi w las tropikalny.  Gęsty, wysoki składający się z kolei z porośniętych różnego rodzaju drzew. Cały teren jest pogórkowaty. Podziwiając to co nas otacza  i pokonując to co nas męczy  w końcu docieramy na miejsce.  Wieś Tanso. Jesteśmy w jednej z wielu klasycznych wsi afrykańskich. Wjeżdżając, od razu zwracamy uwagę na bardzo odmienną jej charakterystykę. Jest zupełnie inaczej niż w znanej  nam dobrze wsi Odumase. Nie tylko brak asfaltu, czy też prądu, ale zwłaszcza domy wprawiają nas w osłupienie. Tak żyją ludzie w XXI wieku. Niewyobrażalne, ale prawdziwe. Samochodem podjeżdżamy pod samą kaplicę klucząc wśród domostw. Obok dużego boiska, przy szkole w końcu widzimy kaplicę. Wychodząc z pikapa, czując nareszcie stały grunt pod nogami, cieszymy się, że w końcu dotarliśmy. W kaplicy pod wezwaniem św. Dominika Savio jak narazie jest zaledwie kilka osób. Jednak wiemy już dobrze, że za chwile wisząca na drzwie felga samochodowa posłuży katechiście do zwołania ludzi co sprawi cud przyjścia  na Eucharystię blisko 100 osób. Choć mocno padający deszcz temu nie będzie sprzyjał, to mimo wszystko okaże się, że nic nie przeszkodzi w niedzielnym spotkaniu z Jezusem. Msza zaczyna się  o godz. 10.40.  Ubrani w alby ministranci i ministrantki prowadzą kapłanów do ołtarza. Procesja idzie od drzwi głównych. To co nas uderza od samego początku to wyjątkowo oryginalny, afrykański śpiew. Takiego jeszcze dotychczas nie słyszeliśmy. Bardzo dynamiczne brzmienie, cyklicznie powtarzane sekwencje tonalne, ubogacane co jakiś czas nieziemsko wysokim altem koloraturowym, a także akompaniamentem bębnów, grzechotek, tamburyn wprawiają nas w totalny zachwyt. Niektórzy wyciągają telefony komórkowe i zaczynają nagrywać. Takich śpiewów jak się okaże w czasie całej Mszy będzie jeszcze kilka, co da naszym duszom wystarczającą ilość bodźców do niespotykanej dotąd radości. Msza tradycyjnie trwa 2 godziny, a  na jej dodatkowe podkreślenie zasługuje procesja z darami, w czasie której do ołtarza, oczywiście w tańcu, wierni przynoszą kukurdzyę, paprykę, kasawę czy też  pieniądze. W czasie jej trwania bardzo duże zaangażownie ma miejscowy katechista, który nie tylko homilię, ale także inne części Mszy tłumaczy na lokalny język twi. Dostrzegamy także duży i wyjątkowy udział dzieci. Zastanawia nas ich spokój i zaangażownie. Trzy, pięcio, ośmiolatki bez opieki starszych, sami siedzą obok siebie i nadzwyczajnie w świecie modlą się i śpiewają.  Nie krzyczą, nie biegają. W Polsce, w Europie nie realny stan zachowania. Zdumieniem napawa nas ponadto postawa matek z niemowlętami. Owinięte materiałem i przytulone do ich pleców, co jakiś czas zostają uwolnione i w środku kaplicy, w czasie Mszy karmione piersią. Piękny, wymowny i normalny obraz! Nikt się nie oburza, nie gorszy, nie protestuje. Msza toczy się dalej. Przed błogosławieństwem katechista odczytuje jeszcze list od proboszcza, a także podaje ważne informacje wraz z tą wskazującą na wysokość dzisiejszej kolekty. Po błogosławieństwie wszyscy zostajemy zaproszeni na  środek kaplicy. Przed ołtarzem, stojąc twarzą do ludzi przedstawiamy się, co tradycyjnie w momencie wymawiania naszych imion powoduje ogrom radości. Po tej ceremonii pojawia się odwzajemnienie. Głośny rytm bębnów i głośny śpiew sprawiają, że poszczególne osoby zaczynają przed nami tańczyć. Słyszymy, że jest to forma ich powitania. Tańce te są bardzo wymowne. Jak widzimy angażują całego człowieka, a rytmiczne prowadzenie kroku stanowi jego podstawę. Katechista, ministranci, starzy i młodzi, każdy bez wyjątku chce nas przywitać tańcem. Odczuwamy w związku z tym wielką radość oraz wyróżnienie. Po przebogatej liturgii udajemy się z księdzem Sylwio na teren szkoły. Jest to szkoła salezjańska, kształcąca na poziomie podstawowym i nosząca bliskie nam imię św. Dominika Savio. Idąc obok budynków widzimy miejscami pozrywany dach. Okazuje się, że przeszło miesiąc temu silne wiatry dokonaly tak dotkliwej dewastacji. Dalej widzimy nowopowstały budynek szkolny oraz budowany budynek mieszkalny dla nauczycieli. Kiedy dowiadujemy się, że ilość uczących się tutaj dzieci równa jest 500 wszystko staje się jasne. Zabranie nas przez księdza Sylwio w obszar szkoły, dało nam dużo do myślenia. Po tej wizycie docieramy do kolejnego miejsca. Przechodząc pomiędzy wieloma domami docieramy do domu znanego już nam katechisty. Gliniasta zabudowa, czyste, wymiecione podwórko, a zwłaszcza uśmiechnięci gospodarze zapraszają nas wraz ze swoim synem do środka. Jak się okaże zwyczaj ten jest tradycją spowodowaną koniecznością podsumowania zbiórek pięniężnych, które zostają następnie przekazywane proboszczowi. Wchodząć do środka, zostajemy zaproszeni od razu do stołu i poczęstowani lokalnym, piwopodobnym trunkiem, zwanym pito. Każdy ma swój kubek, a syn gospodarza domu z plastikowanego kanistra rozlewa każdemu do woli. Pierwsza próba mówi, że jest to napój sfermentowany, lekko kwaśny o barwie żółtawej. Jak się okaże produkowany z kiełkującej kukurydzy, następnie suszonej na słońcu i potem umieszcczanej wraz z wodą w beczkach.  W czasie półgodzinnej wizyty w domu katechisty udaje się nam także zobaczyć kuchnię. W niewielkim pomieszczeniu, z dużymi otwartymi przestrzeniami pod dachem, na środku, leżą trzy kamienie, a na nich duży, żeliwny garnek. Jak się domyślamy palenisko to służy do gotowania. Syn gospodarza mówi, że w czasie prac kuchennych pod dachem gromadzi się bardzo dużo dymu, a cała kuchnia pachnie przede wszystkim zapachem spalanego drewna.
Bardzo szybko upływający czas zmusza nas do powrotu. Jest godz. 13.30. Już dawno minął czas naszego niedzielnego lunchu, a przed nami jeszcze długa, trudna droga. Coraz intensywniej myślimy już o pożegnaniu z dziećmi w Oratorium. Z Tenso wraz z nami wyrusza jeszcze kilka innych osób. Matka z dzieckiem, starszy mężczyzna z workiem kasawy, dwoje dzieci - każdy z nich ma konieczność dotarcia do Odumase. Po drodze chętnych do podróżowania będzie jeszcze więcej. Brak publicznej komunikacji zmusza ludzi do przemieszczania się dzięki uprzejmości prywatnych kierowców, bądź do tradycyjengo pokonywnia drogi pieszo. Droga mija nam szybciej, choć jej utrudnienia nie wydają się nam ani przez chwile mniejsze. Kurz w ostatecznym efekcie sprawi, że wysiadający pod domem salezjańskim będą cali czerwoni od osiadłego na nich pyłu.
Lunch jemy natychmiast po przybyciu. Ryż, pieczony jam, pasta warzywno-rybna oraz woda zaspakajają potrzeby naszych żołądków. Podejmujemy decyzję. O 15.15 wyruszymy do Oratorium. Spóźnieni, ale zwarci i w pełni gotowi jedziemy do Odumase. Wszystko jest inaczej niż zwykle. Nie do pracy, nie do zabawy, ale jedziemy na pożegnanie z dziećmi, by spotkać się z nimi po raz ostatni. Jednak wjeżdżając na teren parafii głowimy się co się stało. Przepełniona nie dziećmi, ale innymi ludźmi hala oratorium pęka w szwach. Ksiądz Anthony komunikuje, że jest to wesele, a dzieci czekają na nas na placu zabaw. Idziemy tam, prowadzeni dzisiaj nadzywczaj mocną tęsknotą. Jednakże, ku naszemu zaskoczeniu, w tym momecnie "naszych" dzieci widzimy bardzo niewiele. Jak się okaże potem będzie ich przybwać coraz więcej. Jak zwykle będą się do nas tulić, zadadzą pytanie w języku twi: "Ete sei"(jak się masz), chwycą nieoczekiwanie za dłoń, badź będą zabawiać się naszymi włosami. W tym czasie na boisku rozgrywany jest kolejny mecz pomiędzy Oratorium Odumase, a Boys Home. Kiedy mecz dobiegnie końca, a wynik zostanie ostatecznie ustalony na 2:4 dla Boys Homu, usłyszymy zaproszenie pod drzewo, gdzie na specjalnie ustawionych w kręgu ławkach zajmujemy swoje zaszczytne miejsce. Ksiądz Anthony wraz z dziećmi i animatorami oznajmiają nam, że nadszedł czas pożegnania. Liczne tańce przygotowane specjalnie dla nas przez dzieci, a także wręczone  tradycyjne, ghanijskie, świąteczne buty sprawią nam niesamowicie wiele radości i satysfakcji, a także powiedzą jak bardzo, bardzo kochane są te dzieci, które mimo ubóstwa ofiarują nam tak wspaniałe prezenty. Żegnając się z oratorium, animatorami, a zwłaszcza z dziećmi, pozostawimy jeszcze dwie niespodzianki. Pierwsza to specjalnie zamówione dla dzieci jedzenie w postaci kawałka białej bułki oraz tradycyjnego napoju kenke oraz wręczane dla dziewczynek pierścionki, a dla chłopców frotki na rękę. Te niespodzianki jak zauważymy sprawią dzieciom bardzo dużo radości. Pożegnanie z dziećmi na sam koniec pokrzyżuje nam deszcz. Jego obfite opady, dokładnie w momecie wręczania ostatnich podarunków, rozproszą wszystkich w nieznane kierunki. To nie pozwoli nam po raz ostatni przytulić dzieci, ale czyż padający deszcz nie jest w tym znakiem Nieba, które płacze żegnając grupę naszego wolontariatu? W ogromnych strugach wody wracamy do domu. Część w busie z księdzem Piotrem, a część pikapem z księdzem Jerzym. Ala i Sara decydują się jechać na pace. Pełne wakacyjnego entuzjazmu, jak się okaże, mimo przemoczenia do suchej nitki do domu dotrą z radością. To jest młodość!  
Po szybkim suszeniu i kąpieli około godz. 18.30 rozpoczynamy kolację. Wyjątkową, nie tylko ze względu na pożegnanie, ale przede wszystkim z powodu 20. urodzin Marii. Ta przesympatyczna wolontariuszka z Niemiec współpracując z nami w tych dniach, wzbudziła tak wiele pozytywnych doświadczeń, że postanawiamy wyrazić jej naszą wdzięczność. Zakupione wczoraj urodzinowe atrybuty wprowadzamy w ruch. Kapelusiki z napisem Happy Birthday przed przyjściem jubilatki znadują się na głowach wszystkich biesiadników. Trzeba przyznać, że niektórzy zaczną wyglądać przez to bardzo komicznie. Jednakże uśmiech, który ujrzymy w momencie wejścia Marii powie nam, że efekt radosnego świętowania powoli zostaje osiągnięty. Po tradycyjnej kolacji składającej się z ryżu z warzywami, parówek oraz posiekanej, surowej kapusty nadchodzi czas na tak zwany "gwóźdź wieczoru". Nasze ciasto upieczone specjalnie dla Marii przez Alę, Sarę i Karola. Gaśnie światło i ku zdumieniu wszystkich zostają wniesione dwie blachy chocolat browni. Na  jednej z nich pali się dokładnie 20 świeczek. Śpiewając "happy birthday to you", "Sto lat, sto lat"  stwarzamy jeszcze bardziej doniosłą i radosną atmosferę, aż w końcu wspólnymi okrzykami zachęcamy Marię do zdmuchnięcia świec. Widać, że ich ilość, ale także onieśmielenie powstrzymują ją przed tym rytualnym zadaniem, aż  w dwóch seriach jubilatka dopełnia dzieła. Są oklaski, śpiewy i liczne uśmiechy. Świętowanie na całego. Ciasto, mimo, ogromnych powątpiewań Ali co chwilę powtarzającej to jest zakalec, okazuje się wyśmienite i bardzo smaczne. Krojone przez Marie duże kawałki z ociekającą jeszcze czekoladą oraz lody, które nieoczekiwanie donosi  brat Edmud, czynią tą słodką część uczty bardzo wyjątkową, miłą i udaną. Maria na zakończenie otrzyma  jeszcze od tutejszych salezjanów specjalnie uszytą sukienkę. W jej oczach ciągle będzie obecne wzruszenie i radość. Da to także nam bardzo wiele radości, bo przecież jej świętowanie i radość staną się n aszą radością. Po uroczystej kolacji, tradycyjnie zmywamy naczynia. Dzisiaj swój dyżur mają Karol i Sara. Następnie spotykamy się, aby podsumować dzień. Wszyscy, choć osobiście, to jednogłośnie wyrażamy naszą radość z tak bardzo udanego i błogosławionego dnia. Planujemy jutrzejszy, ostatni dzień naszej obecności w Sunyani. Po modlitwie, zwłaszcza dziękczynnej, chcemy iść spać. Jednak propozycja zagrania w karty i korki kusi niektórych z nas do pozostania i do jeszcze dalszej  zabawy. Pełni satysfakcji kończymy ten dzień, ale przede wszystkim realizację naszego projektu misyjnego Ghana 2012. W sercu powtarzamy sobie - warto było!

                                                                               ks. Jerzy Babiak


Liczba odwiedzin portalu szkoły od września 2006r: 
web stats stat24.com