SZKOLNY PROJEKT GHANA 2012 - DZIENNIK Z WYPRAWY

2011-07-12 18:03:43
CO SALEZJAŃSCY WOLONTARIUSZE LUBIĄ NAJBARDZIEJ

Nasze ruchy są spowolnione, glosy stłumione, a do powiek nadal lepi się sen, zamykający je co chwile na sekundę albo dwie i wykrzywiający nasze twarze w ziewający grymas. Patrząc na zebranych przy stole odnoszę wrażenie, że nie tylko my mieliśmy problemy ze wstaniem. Lecz tutaj Drodzy Czytelnicy należy Wam się wytłumaczenie. Poszliśmy spać o stosunkowo wczesnej godzinie bo, każdy z nas zasnął już przed 24.00, a nasze zaspanie było następstwem bardzo męczącej i ciężkiej podróży jaką wczoraj przeżyliśmy pokonując odległość pomiędzy Ulan Ude, a Darhanem. Pozwalam sobie na jeszcze jeden strzał, ostrej jak brzytwa dedukcji. Stół był pełny, niektóre z dżemów jeszcze nie pootwierane, a bochenki nie pokrojone, nie tak wygląda stół, który jest pustoszony przez dwadzieścia minut przez 10 osób, oznaczało to, że zapewne śniadanie było opóźnione i nie zaczęło się o 8.00 tak jak planowaliśmy. Jedynymi wyspanymi osobami przy stole, była Honorata, ojciec Paul i dwóch jego braci, ksiądz z Korei Południowej i koadiutor z Wietnamu no i oczywiście ksiądz Jerzy. Śniadanie przygotowały Greta i Ola, które próbowały zachęcić mnie do zjedzenia bananowej nuteli. Oczywiście długo mnie nie musiał przekonywać. Wziąłem. Zjadłem. Polubiłem. Po śniadaniu przyszedł czas na coś co salezjańscy wolontariusze lubią najbardziej, nie, nie na sen, ani na jedzenie. Czas na pracę! Pracowaliśmy od 9.00 do 14.00, z przerwą na przepyszny lunch. Gdy już nasze zegarki czy to kurantowe, czy elektroniczne wybiły sądną godzinę zaczęliśmy wywlekać się z naszych pokoi. Jedni szli rozentuzjazmowani, w podskokach, niesieni kilka centymetrów nad ziemia przez energie, która ich rozpierała na myśl o pracy, która ich czeka. Natomiast inni, niczym dwu tonowe słonie leniwie pociągali nogę za nogą jakby szli na skazanie, to ci mniej wyspani. Zebraliśmy się wszyscy w dużej sali lekcyjnej na pierwszym piętrze ośrodka misyjnego i od razu całą grupą przystąpiliśmy do wspólnej pracy, którą od samego początku uwieczniał na fotografiach ksiądz Jerzy. Zaczęliśmy od wynoszenia z niej wszystkiego co się tam znajdowało( ławek, krzeseł, stołów, pianina, obrazów itd.). Następnie ksiądz dyrektor wspólnie z ojcem Paulem podzielili nas na dwie grupy. Jedną pracującą we wspomnianej już sali i druga pracującą na dworze. Do pracy w terenie oddelegowani zostali Joachim, Karol, Marta i Honorata. Pozostali, którzy zostali w sali mieli do wykonania pozornie łatwą pracę, ale jak się okazało najbardziej czasochłonną i dość ciężką jak dla kogoś, kto tak jak my ma zakwasy na rękach od noszenia plecaka. Musieliśmy skrobać ze ścian starą farbę tzn. dwie jej warstwy, aby potem móc przystąpić do ich pomalowania. Natomiast grupa pracująca na wolnym powietrzu miała już bardziej złożone zadanie, dziewczyny to jest Honorata i Marta również skrobały farbę, ale z altanki, natomiast chłopacy, Joachim i Karol malowali dach. Pech chciał, a może to zwykła młodzieńcza beztroska sprawiły, że Joachim i Karol malujący dach w pełnym słońcu zapomnieli o olejku do opalania i trochę zbyt mocno się opalili. Spokojnie zatroskani rodzice, obyło się bez oparzeń, są tylko trochę czerwoni. Można by pisać, że spiekli się jak raki albo coś w tym stylu, ale myślę, że bardziej obrazowe będzie gdy napiszę, że mają teraz taką samą opaleniznę jak pewien nasz były minister rolnictwa, z tzw. egzotycznej koalicji. Praca minęła nam bardzo szybko, aż sami byliśmy tym zadziwieni, ale to jak się zakończyła było chyba najpiękniejszym jaki tylko mogliśmy sobie wyobrazić ukoronowaniem pierwszego dnia naszej pracy. Nasi gospodarze zaprosili nas na lunch, tym razem do kuchni znajdującej się na dole, z jeszcze większym i jeszcze bardziej suto zastawionym stołem. Uraczyli nas przepysznymi daniami, grillowaną baraniną ze szczypiorkiem i młodą cebulka, wyśmienitą zupą-krem z baraniną, wyjątkowo słodka marchewką i ziemniakami. A daniem, które cieszyło się największym powodzeniem było własnoręcznie przygotowane przez księdza z Koreii sushi. Potrawa ta była wprost fantastyczna, bardzo świeża, lekka i niewyobrażalnie smaczna, ciężko o tak dobre sushi w Polsce, więc to jest właśnie ten moment, w którym mogą nam zazdrościć wszyscy fani tego jak się okazuje nie tylko japońskiego specjału w naszym rodzimym kraju. Podczas lunchu sporo rozmawialiśmy z ojcem Paulem, który jest dyrektorem tutejszej placówki i wspólnoty. Opowiedział nam o swojej pracy misyjnej. W Mongolii pracuje już od 10 lat, natomiast w Darhanie od 2. Oratoryjne Centrum Don Bosco, które podczas naszego pobytu w tym mieście służy nam za dom. Ten 5 piętrowy budynek wzniesiony z czerwonej cegły mieści w kupionym przez salezjanów hotelu. Ma on bardzo dobrą lokalizację, a mianowicie znajduje się w bezpośredniej bliskości dworca kolejowego, z którego pociągi odjeżdżają do Ułan Bator, Ułan Ude, Irkucka, Moskwy i nawet Pekinu. Do katolickiej, salezjańskiej wspólnoty w Darhanie należy 150 wiernych, natomiast aktywne życie duchowe prowadzi zaledwie połowa z nich. Ojciec Paul opowiada nam także, że oratorium, w którym uczą obsługi komputerów, języka angielskiego i rysunku, ale także, w którym można pograć na boisku w różne gry, ponieważ posiada jedyne boiska sportowe w okolicy, które jest otwarte i ogólnie dostępne dla dzieci i młodzieży. Nie tylko chrześcijańskie dzieci mogą korzystać z oferty jaką proponuje młodym ludziom Centrum Don Bosco, ale także wyznawcy buddyzmu, lamizmu czy judaizmu bo i tacy, choć w bardzo małej liczbie się tutaj znajdują. Obok domu salezjańskiego aktualnie budowany jest kościół, który już w październiku tego roku ma przyjąć imię Matki Bożej Wspomożycielki Wiernych. Widzimy, że jest to dobra i rozsądna decyzją. Kościół w którym teraz uczestniczymy we Mszy jest kościołem prowizorycznym, a modlący się w nim w zdecydowanym procencie dzieci i młodzież, kiedyś zapełnią mury nowej świątyni. Po lunchu przychodzi czas na godzinną sjestę, ale nie dla wszystkich. Joachim i Karol wchodzą w nieco bliższe relacje z farbą, którą się posługiwali do malowania dachu i nie zawsze znajdowała się ona na dachu, czasem lądowała, na którymś z nich. Dlatego zamiast „sjestować” z innymi po lunchu muszą zaprzyjaźnić się z rozpuszczalnikiem, lecz czerwona i zielona farba najwyraźniej bardzo się do nich przywiązuje i szybko nie odpuszcza, do tej pory mają małe plamki z farby rozproszone po całym ciele (włosy, twarz, uszy, ręce, nogi, gdzie tylko się da). O godzinie 15.00 zaczynamy pracę z dziećmi, których przychodzi około dwudziestu. W przewadze są to dziewczynki, chociaż ulubieńcem wszystkich zostaje sześcioletni chłopiec o bardzo trudnym imieniu, którego nikt z nas już niestety dokładnie nie pamięta, bo brzmi ono jak „tajga” tylko dużo trudniej z jakimś skomplikowanym gardłowym dźwiękiem w środku. Wszyscy go od razu nad wyraz ciepło przyjmują za jego podobieństwo do szalenie uroczego bohatera bajki z naszego dzieciństwa Stich'a z „Lilo i Stich”. Wspólne zabawy zaczynamy od tego, że wszyscy stajemy w wielkim kółku i próbujemy nauczyć się naszych imion, a gdy udaje się nam je jakoś opanować przystępujemy do wspólnych zabaw. Pomimo, że dzieci nie znają zbyt dobrze angielskiego udaje nam się porozumieć. Dzieci są bardzo otwarte i komunikatywne i właśnie dlatego w polsko-angielsko-monogolskim tyglu językowym znajdujemy płaszczyznę, na której z łatwością się porozumiewamy. Pierwszą grą w jaką gramy zaproponowaną przez dyżurują dzisiaj w kuchni Ole i Gretę jest „pif-paf”. Wydaje mi się, że chyba to właśnie ta gra najbardziej podoba się dzieciom, które chcą w nią grać wielokrotnie. Następnie proponujemy wspólny taniec. Tańczymy belgijskiego w pełnym słońcu, lecz pomimo tego, że się bardzo pocimy mamy bardzo wiele zabawy. Na koniec dzieci uczą nas swojej gry, w którą lubią się bawić. Okazuje się, że to odpowiednik naszej zabawy, która nazywa się „chodzi lisek koło drogi”. Po zakończeniu zabaw z dziećmi mamy wspólną Msze odprawianą po mongolsku. Ksiądz Jerzy czyta też polskojęzyczna wersje ewangelii. Po Mszy chwile wytchnienia i długo oczekiwana przez wszystkich kolacja. Dziewczyny raczą nas pysznym spaghetti, które zamiast mięsa mielonego zawiera smażoną wołowinę, a braki przecieru pomidorowego zostają uratowane kupionym dzisiaj polskim ketchupem. Po kolacji, udajemy się do domowej kaplicy salezjanów na wieczorne modlitwy. Naszą uwagę w jej wystroju przykuwają zaczerpnięte z kultury mongolskiej elementy: mała jurta jako tabernakulum i figura Matki Bożej Wspomożycielki ubrana w tradycyjne stroje mongolskie. Po modlitwach idziemy się myć i posiedzieć jeszcze chwile ze sobą. Trzeba podsumować wspólnie miniony dzień i zaplanować jutrzejszy. Wieczorne chwile spędzamy jeszcze na czytaniu, rozmawianiu i grze w karty.

 
 
P.S. Mamutko, Ksiądz mi przekazał, że domagałaś się w komentarzu mojej relacji z naszego pobytu, a więc jest. Kocham Cię i tęsknie już za Tobą, Tatą i Piną. N. kocham Cię i bardzo tęsknie( X.O.X.O)
 
 
                                                                                                                Adrian Kowalczyk
ps. Krzysztof - faktczynie dzieci rekompensują nam wszystko. Dziękujemy Ci za wszystko i też żałujemy  że nie me Cię z nami ! BÓG ZAPŁAĆ !  
 
 
 
 
 
 
 

Liczba odwiedzin portalu szkoły od września 2006r: 
web stats stat24.com