SZKOLNY PROJEKT GHANA 2012 - DZIENNIK Z WYPRAWY

2011-07-21 18:56:16
UPALNA PRACA

Przebieramy się w stroje robocze i schodzimy do samochodów, które zabierają nas na nasze miejsce pracy. Przyjeżdżamy i od razu zabieramy się do pracy. Wchodzimy najpierw do szopy żeby z niej zabrać do pracy rękawiczki i drabinę do wejścia na dach. Podchodzimy do naszego „inżyniera” z zapytaniem o to co dziś mamy zrobić. W odpowiedzi słyszymy po przetłumaczeniu przez księdza Wiktora, że dzisiaj trzeba zburzyć, albo inaczej trzeba rozebrać przynajmniej część dachu szopy. Drabina szybko więc wędruje w górę. Ksiądz Jerzy postanawia, że na dachu będą pracować chłopcy ( ja, Adi , Kot, ksiądz Wiktor i ksiądz Jerzy oraz jeszcze dwóch Mongołów). Dziewczyny będą robić coś na dole, ale nie wiem dokładnie co ponieważ byłem już na górze, kiedy były przypisywane zadania. Dopiero kiedy ściągaliśmy płyty eternitowe z dachu zobaczyłem, że dziewczyny odbierają je z dołu i układają na stertę. Praca na dachu idzie nam szybko i przyjemnie. Pewnie dlatego tracimy poczucie czasu. Nie odczuwam kiedy Honorata mnie i Kota woła do zrobienia tzw. sandwiczy. Nazwa obiad nie pasuje w tym momencie w ogóle. Kiedy zjedliśmy kanapki z roztopionym serem (roztopił się ponieważ było bardzo gorąco, prawie 30 stopni), trzeba było wracać do dokańczania zaczętej roboty, ale jeszcze poszliśmy sobie zobaczyć małe bajorko w którym mieliśmy się wykąpać. Kiedy podeszliśmy troszkę bliżej to odechciało nam się kąpieli ponieważ woda okazała się tak brudna, że nikt nie był tak odważny, żeby tam wejść. Nikt oprócz mongolskich dzieci, które mimo wszystko kąpały się bez żadnego strachu. Po oględzinach jeziora-bajorka wróciliśmy do pracy. Najtrudniejsze w naszej chłopięcej pracy okazało się wyrywanie desek robiących nam niespełna 30 min temu jako podłoga. Jednak dajemy radę. Kiedy zrobiliśmy dach pomagamy dziewczynom w wyciąganiu gwoździ z desek. Kiedy tak wyciągaliśmy gwoździe dobiega do nas odgłos silnika. Jest to znak, że na dzisiaj to koniec pracy i że przyjechał po nas ksiądz Wiktor żeby nas zabrać do domu salezjańskiego .

Po przyjechaniu do domu bierzemy ciepły prysznic i już czyści idziemy na Msze. Po niej przychodzi czas na kolację. Niestety nie ma z nami księdza (niech żałuje). Jak mówił pojechał wraz z księdzem Wiktorem do zapoznanej przez nas wczoraj rodziny Solskich.
 
                                                                                                                          Joachim Dutkiewicz
 
ps. Pozdrawiam wszystkich, którzy tak ja i inni z grupy spiekli sobie plecy. Przekonałem się na własnej skórze, co to znaczy mieć spieczone albo spalone plecy.
 
 
 
 
 
 

Liczba odwiedzin portalu szkoły od września 2006r: 
web stats stat24.com